Mariusz Podgrudny: Romku, powiedz, jak to wszystko się zaczęło? Czy już w dzieciństwie wiedziałeś, że będziesz pisać książki? I co czułeś, gdy Twoja pierwsza książka została opublikowana? To były chyba „Inne okręty”?
Romuald Pawlak: W dzieciństwie może nie, ale już jako dwunasto-, trzynastolatek miałem takie myśli. Chociaż zanim zacząłem pisać, upłynęło jeszcze kilka lat.
A kiedy wreszcie „Inne okręty” znalazły się w księgarni, stanąłem przed półką i dłuższą chwilę kontemplowałem ten widok, jakbym zobaczył swojego sobowtóra. Później to już na mnie nie działało, kolejne książki cieszą bardziej jako formy rozmowy z czytelnikiem, jakaś płaszczyzna porozumienia czy delikatnej perswazji, gdy chcę opowiedzieć o czymś istotnym dla mnie. Jednak ta pierwsza książka to było coś... szczególnie po dekadzie lat dziewięćdziesiątych, gdy polskiemu autorowi było bardzo ciężko zadebiutować, nie ja jeden odbijałem się od drzwi wydawców. I było to niezwykłe doświadczenie, mimo że przez wiele lat publikowałem opowiadania w prasie. Jednak własna książka to co innego. Niepowtarzalne doświadczenie.
MP: Czy jako doświadczony pisarz dalej masz swoich ulubionych autorów, idoli, osoby, z których bierzesz przykład, a może i czerpiesz inspiracje?
RP: Ryzykownie jest mieć autorów, którymi się inspirujesz, bo łatwo możesz zostać ich nieświadomym epigonem. Wyobraź to sobie: uwielbiam Bułhakowa, więc nieświadomie kopiuję już nawet nie „Mistrza i Małgorzatę”, bo tego po prostu skopiować się nie da, ale takie „Psie serce”... Przecież oczytani czytelnicy rozniosą mnie widłami! Fascynacje innymi autorami i inspiracje trzeba mieć pod kontrolą jak kochanego, ale potencjalnie niebezpiecznego psa :)
Z drugiej strony, nie wierzę, że mogę się w stu procentach odciąć od swoich lektur. Teksty bardzo rzadko powstają jako całkowicie analityczne, wyrozumowane, byty całkowicie odrębne. Takie podświadome inspiracje zapewne istnieją. Rzecz zatem w tym, abym zatarł ślady (jeśli je znajdę), żebym tylko ja wiedział, jak się ma ponowna lektura opowiadań Izaaka Babla do mojej powieści „Krew nie woda”.
Jeszcze jedna uwaga: z wiekiem, z doświadczeniem, lista ważnych dla mnie pisarzy się zmienia. Kiedyś wymieniłbym na niej kilku pisarzy fantastycznych, dziś zostaliby na niej Lem, z
nowszych Peter Watts, i... no właśnie, tu zaczynam się wahać. Bo poszedłem w inną stronę, z pisarzy, których od biedy można uznać za fantastycznych, wskoczył Lucius Shepard, który jednak dla mnie jest bardziej pisarzem od realizmu magicznego niż fantastyki. Odkrywam go po latach, bo kiedyś podobały mi się opowiadania publikowane w „Nowej Fantastyce”, ale to było dekady temu. Wracam i jestem zachwycony. Taka rotacja czy wymiana nazwisk nie pozwala więc na sporządzenie jednej listy. Jeśli zapytasz za dziesięć lat, może na nią wskoczyć ktoś, kogo dzisiaj nie cenię. O pisarzach spoza fantastyki nie wspomnę, bo dyskusja o tym zajęłaby kilka stron :)
MP: Romku, jesteś autorem naprawdę wielu ciekawych książek. Nie zamykasz się na żaden gatunek literacki. W którym czujesz się najlepiej?
RP: Zaczynałem od fantastyki, książki dla dzieci to przypadek, akuszerem tu została Marta Tomaszewska, znana kiedyś pisarka książek dla dzieci. I właściwie chyba tylko dwie książki obyczajowe to takie pytanie samego siebie, czy umiem, czy dam radę opowiedzieć coś innym językiem, w odmienny od używanego w fantastyce sposób. Miałem po prostu tematy, których fantastyką obudować się nie dało, nie widziałem w tym sensu. Fakt, że się spodobały, sprawił, że myślę o kolejnych, ale to tyle. A na wiele gatunków jestem zamknięty albo boję się je tykać – tak jest z kryminałem, bardzo obecnie popularnym w wykonaniu nie tylko zachodnich, ale i polskich autorów. Mam pomysły, mam notatki do powieści, ale obawiam się, że mogłoby się to skończyć fiaskiem. Chociaż same schematy kryminału wykorzystuję w powieściach dla dzieci.
A w czym czuję się najlepiej? W tej chwili chyba w literaturze dziecięcej i młodzieżowej. Mam świetnego wydawcę, który mnie wspiera, mam dużą swobodę pisania o tym, co chcę, a rzeczą wprost rewelacyjną i dla mnie, jak się okazało, niezbędną do pisania, jest natychmiastowy feedback. Spotkania z dziećmi to duuuuże wyzwanie, trudna rzecz, ale za to jaka satysfakcjonująca, kiedy widzisz, że chcą jeszcze z tobą rozmawiać, mimo że czas minął... a czasem nawet odważą się spytać o radę. To daje wiarę, że takie pisanie ma sens.
Kiedyś dobrze się też czułem w fantastyce humorystycznej, takiej w duchu „Rycerza
bezkonnego” czy „Czarem i smokiem”, a ostatnio napisałem powieść, która wykorzystuje nieco podobny typ humoru. Ciekawe, jak odbiorą ją czytelnicy... i wtedy Ci powiem, czy w niej też czuję się dobrze. Bo moim zdaniem to nie może być samozadowolenie autora, czytelnik też musi być zadowolony, dopiero wtedy jest OK. Mnie się wydaje, że takie poczucie humoru może kogoś zainteresować, ale to zweryfikuje najbliższa przyszłość.
MP: Piszesz książki dla czytelnika dosłownie w każdym wieku. W twoim dorobku znajdzie dla siebie coś najmłodszy czytelnik, nastoletni i ten dorosły. Dla kogo łatwiej się pisze?
RP: No cóż, powiem truizm: zwykle zdecydowanie łatwiej pisze się dla dorosłych. Bo dla nich możesz pisać rozumem, stworzyć intelektualną wizję powalającą trafnością czy rozmachem, a zarazem nie angażującą emocji. I to przejdzie, literatura zna przykłady dzieł, które są ubogie emocjonalnie, rekompensując to wspomnianymi aspektami. A spróbuj pisać tak dla dzieci, bez odwołania się do emocji... pięć stron i odłożą książkę, choćby była najmądrzejsza. Pisanie zaś emocjami wydaje mi się bardzo trudne (w każdym typie literatury). A pisząc dla dzieci czy młodzieży, przecież poza tymi emocjami chcesz i tak coś przekazać, więc z warstwy intelektualnej wcale nie rezygnujesz... No i dochodzi przepaść wieku, doświadczeń, między autorem a czytelnikiem, różnice pokoleniowe. Ciężko to pokonać.
Ale moim zdaniem to zależy też od konkretnego autora. Bo z kolei język książek dla dzieci jest prostszy, przynajmniej pozornie, ktoś więc może powiedzieć, że dopiero pisząc dla dorosłych trzeba się na rzeźbić w tym materiale, a poruszane tematy w dobrych książkach traktowane są jednak bardziej wnikliwie.
MP: Muszę się przyznać, że jestem ogromnym fanem Twoich „Innych okrętów”, w których w bardzo ciekawy sposób połączyłeś historię, którą znamy z kompletną fikcją. Myślisz czasem o wydaniu podobnej książki tylko skupiającej się na losach Polski? Pamiętam, że w „Okrętach” jest krótka wzmianka o Polsce i Janie III Sobieskim.
RP: „Inne okręty”, „Cabezano, król karłów” oraz zbiór opowiadań „Wilcza krew, smoczy
ogień” to nurt fantastyki historycznej, który uwielbiam także jako czytelnik. A historie alternatywne w szczególności. Problem w tym, że nie uwielbiają go czytelnicy, przynajmniej nie w grupie pozwalającej na spokojne pisanie, bo wydawcy niezbyt chętnie takie teksty publikują. Zauważ, że na przestrzeni ostatniej dekady właściwie wszystko co ciekawe w tym nurcie, ukazało się w serii „Zwrotnice Czasu” Narodowego Centrum Kultury. Serii finansowanej przez państwo. To po prostu się gorzej sprzedaje...
Myślałem kiedyś o kontynuacji „Innych okrętów”, właśnie wątków polskich, ewentualnie pchnięcia akcji o kilkaset lat w przód i zobaczenia, czym się to wszystko skończyło. Ale... to tylko plany. Mam też konspekt historii alternatywnej już konkretnie z polskimi bohaterami, dziewiętnasty wiek, historia potoczyła się inaczej, polskie ziemie okupują Turcy, dzieje się dużo i ciekawie. Wątpię jednak, czy do tego wrócę, bo jak wspomniałem wyżej, zainteresowanie czytelników takimi tekstami jest nikłe. Realnie, nawet jeśli zdobywają nagrody branżowe, interesują niewielką grupę czytelników. Smutne, ale w Polsce takie teksty mają pod górę. Gdybym dziś napisał „Inne okręty” i miał nimi debiutować, to zapewne byśmy nie rozmawiali.
Ale żeby nie było tak smutno, wiesz, to są plany, które odłożyłem na bok, ale o nich nie zapominam. Kilka książek czeka na swoją chwilę. Nie chodzi mi nawet o to, aby na nich zarobić, tylko żeby móc je spokojnie opublikować w dobrym wydawnictwie.
MP: W dedykacji do „Innych okrętów” napisałeś mi „Dla Mariusza z nadzieją, że po przeczytaniu nie wyrzuci tej książki przez okno”. Czyżbyś uważał tę książkę za tak słabą? A może po prostu, choć masz ogromny dorobek literacki jesteś skromny?
RP: Nie, ja uważam tę książkę za jedną z najlepszych przeze mnie napisanych, ale twardo
stąpam po ziemi – może zresztą dlatego nie wylądowałem jeszcze na jakimś literackim cmentarzu – i wiem, że nie każdego czytelnika zdołam przekonać. Spójrz na to tak: biorąc do ręki moją książkę, inwestujesz przynajmniej kilka godzin swojego czasu. Mógłbyś go przeznaczyć na coś innego, wybór rozrywek jest ogromny. Mogę mieć zatem tylko nadzieję, że zdołam Cię zainteresować, ale gdybym był tego pewny, spokojnie mógłbyś uznać mnie za durnia i pyszałka.
Wychodzę z założenia, że autorzy, którzy się nie rozwijają – czyli także są głusi na opinie czytelników – dosyć szybko źle kończą. Niekoniecznie od razu przestają pisać czy publikować, ale na przykład stają się wtórni. Staram się więc szukać w sobie pokory i trzeźwo stąpać po ziemi.
MP: Jesteś autorem, który bardzo dużo podróżuje i spotyka się ze swoimi fanami. Ostatni raz spotkaliśmy się na Warszawskich Targach Książki. Co najbardziej lubisz w takich spotkaniach i co sprawia Ci najwięcej przyjemności?
RP: Lubię widzieć tych, którzy albo przeczytali moje książki, albo się nad tym zastanawiają. Albo po prostu czytają... Uważam, że autorzy powinni znać swoich czytelników, co oznacza rozmowę z nimi, słuchanie ich. Oczywiście, nie chodzi o to, aby pisać na ich zamówienie, ale jednak np. rozmawiając z dziećmi czy młodzieżą lepiej orientuję się w ich świecie, a więc mam większe szanse na dotarcie do nich ze swoimi tekstami. Spotykam się więc, bo wtedy widzę żywych ludzi, dla których piszę, siedząc samotnie nad klawiaturą. A siedząc przed nią, łatwo zapomnieć, że najczęściej wymyśla się te opowieści i spisuje dla ludzi, nie dla samego siebie.
MP: Wolisz spotkania z młodszymi czy starszymi czytelnikami?
RP: Z młodszymi. Mógłbym ściemniać, ale jest jedna rzecz, która powoduje, że udzieliłem
takiej odpowiedzi: konwenanse. Otóż dorośli czytelnicy często boją się zapytać o coś, bo nie wypada, bo może autor się obrazi, bo coś tam... Dziecko czy nastolatek nie będzie mieć takich zahamowań, bez problemów zapyta nie tylko o to, czy mam żonę albo dzieci, ile zarabiam, czy bałem się pisząc tę książkę (to w przypadku „Czarusia, psa z charakterem”, który jest takim horrorem dla dzieci, choć opartym na autentycznych wydarzeniach). Może nie ma z tym problemów fandom fantastyczny, ale dzieci dają z siebie więcej emocji. I spontanicznych zachowań, które bardzo lubię.
MP: Czy byłeś kiedyś w Ciechanowie?
RP: Jeszcze nie, chociaż kto wie, czy nie pojadę tam szybciej niż myślisz. Wyobraź sobie, że jeden z moich najnowszych projektów literackich, taki z gatunku „chciałbym to koniecznie napisać, o ile tylko znajdę wydawcę”, opisuje Opinogórę, odległą o rzut kamieniem od Ciechanowa! A że ja lubię widzieć miejsca, o których piszę – gdy tylko jest to możliwe, bo do Ameryki Łacińskiej w wieku XVI ciężko było się przenieść – to być może jesienią się do Ciechanowa wybiorę?
MP: Jaki jest Twój sposób na stworzenie książki?
RP: Chyba nie ma jednego sposobu, dostrzegam różnice nawet w ramach własnej twórczości. Na pewno trzeba mieć dobry pomysł – najczęściej oznacza to wyłowienie go z grona pomysłów średnich lub słabych, bo większość pisarzy akurat na brak pomysłów nie cierpi, problem bywa
odwrotny, z ich nadmiarem. Później trzeba zasiać, a przynajmniej ja tak robię. Zapisuję i odkładam. Czasem wrócę, zrobię notatkę albo napiszę fragment – pracując w tym czasie nad innym tekstem, wcześniej zaplanowanym. No i wreszcie, gdy z notatek wyłoni się w miarę spójna wizja tekstu, siadam do niego. I... i tu zaczyna się prawdziwa jazda rollercoasterem. Jeden tekst pisze się sam, inny utyka. Choćby tę ostatnią książkę, czyli „Krew nie woda”, napisałem praktycznie na jednym oddechu, szybko, cały czas trzymając w głowie wizję. A niektóre książki odkładałem albo żeby doczytać lektury, albo utykając fabularnie. Rekordzistką jest „Cabezano, król karłów”. Siedem lat!
Wracając do sposobu, jestem dosyć uporządkowany w czasie pisania, robię „nudny” plan, kolejne notatki, ale uczciwie wyznam, że świetnie się przy tym bawię. Czuję się jak architekt, żonglując wydarzeniami i emocjami, które planuję wywołać u czytelnika, te „ściągawki” wcale mi nie przeszkadzają. Mówię czasem, że to nie sposób pisania powinien podlegać ocenie, tylko skuteczność, bo do tego się wszystko sprowadza: czy napisałeś coś, co się późnej ukaże, czy leży w szufladzie. Mnie takie względne uporządkowanie pomaga – choć właśnie względne, bo te wszystkie plany, konspekty, notatki podlegają wciąż zmianom w trakcie pisania, nie bronię się przed odejściami od pierwotnych założeń. Chociaż piszę dla ludzi, dla czytelników, to przecież nie mogę się nudzić, to by mnie zabiło prędzej niż nadmiar kawy!
MP: Którą powieść pisało Ci się najtrudniej?
RP: Właśnie „Cabezano, król karłów”. Siedem lat, z długimi przerwami, i jestem wściekły na siebie, że nie byłem cierpliwy w szukaniu wydawcy, bo ten, który wydał, cóż... No, powiedzmy, że wydał. I tyle. Kiedyś wznowię tę książkę, sam zobaczysz, że jest dobra.
Pisało mi się ją ciężko, bo ona opowiada o karłach i innych ludziach poszkodowanych przez los, niełatwo było znaleźć taki sposób opowiedzenia tej historii, aby nie popaść w banały, tym bardziej w protekcjonalny ton, a przy tym wydobyć z ich losów pewną uniwersalność.
MP: Z której jesteś najbardziej dumny?
RP: To pytanie trochę w stylu „kogo kochasz bardziej, mamusię czy tatusia”, chociaż wiadomo,
że ono w rozmowach o twórczości danego autora jest nieuchronne. Wszystkie swoje książki – no, może poza jedną czy dwiema – darzę sentymentem. Mogę Ci za to powiedzieć bez wahania, która jest najważniejsza. To „Miłek z Czarnego Lasu”, pierwsza książka dla dzieci. Zmieniła bieg mojej pisarskiej kariery. Zapewne gdybym jej nie napisał, wciąż można by o mnie mówić jako o autorze powieści fantastycznych. A tymczasem po jej napisaniu i opublikowaniu okazało się, że zagrało kilka dotąd nieprzewidzianych rzeczy. „Miłek” zdobył nagrodę IBBY za najlepszą książkę w roku 2008 dla dzieci, przy okazji zaspokajając moje potrzeby w kwestii docenienia poprzez jakieś nagrody, otworzył drzwi do dobrych wydawnictw w tym segmencie rynku, a przede wszystkim zmusił do zastanowienia nad sobą. W efekcie od tamtego czasu napisałem bodaj osiem książek dla dzieci i trzy dla dorosłych, to o czymś mówi, prawda? Idźmy dalej: są szanse na film animowany z tej książki. A ja odkryłem, że uwielbiam pisać dla takich czytelników, czuję się w tym dobrze, kocham spotkania z nimi, nawet jeśli są trudne. Jestem więc dumny z tej książki, ale właśnie patrząc z takiej perspektywy: to najważniejsza książka w moim życiu, bo mnie najbardziej zmieniła. Mnie i moje życie.
MP: Przyznam się szczerze nie znam ani jednej Twojej książki dla najmłodszego czytelnika, czy mógłbyś coś o nich więcej powiedzieć?
RP: No, masz prawo nie znać, nie jesteś właściwym ich odbiorcą, przynajmniej póki nie dorobisz się dzieci w odpowiednim do czytania wieku. Te książki są bardzo różne od strony
formalnej: „Czaruś, pies z charakterem” jest opartym na autentycznych wydarzeniach horrorem dla maluchów, „Miłek z Czarnego Lasu” to taka urban fantasy dla trochę starszych, a np. „Dziura w sercu” to obyczaj dla nastolatek z przełomu podstawówki i gimnazjum, wiesz, pierwsza miłość, trudne wybory, porozumienie z dorosłymi, te sprawy. No i nie można zapomnieć o „Czapce Holmesa”, nominowanej do paru nagród opowieści tyleż o zaginionych dzieciach, co i problemie rodziców wyjeżdżających do pracy za granicą.
Są więc różne gatunkowo, łączy je jedno: chociaż staram się, aby były to atrakcyjne czytadła, problemy dzieci i młodzieży traktuję serio, staram się je zrozumieć i pokazać w tle każdej z książek. Nie próbuję moralizować, choć nie unikam ocen i pewnych wskazówek. Książki mają być do czytania, więc wykorzystuję schematy prozy popularnej, np. kryminału czy horroru, ale jednak nie wpisuję się w kategorię „tylko rozrywka”. Zaryzykowałbym twierdzenie, że te książki są „misyjne” w sposób, który lubię jako czytelnik – w pierwszym planie przygoda i akcja, ale w tle jednak o coś chodzi.
MP: Ostatnio na swoim profilu Facebookowym ujawniłeś tytuł swojej najnowszej książki: „Krew nie woda”. Nie wiem dlaczego, ale twarz na okładce przypomina mi Stalina. Czy mógłbyś mi i czytelnikom zdradzić więcej szczegółów o niej?
RP: Skojarzenie jak najbardziej trafne. Stalin, Piłsudski... pewno i paru współczesnych wąsaczy można by znaleźć i przypasować. A sama książka to taki gatunkowy kundel, historia alternatywna, urban fantasy, satyra, trochę political fiction. Opowiada o Polsce 2015, w której
rządzą nieludzie, udający normalnych obywateli, ludzi. Stworzyli partie, organizacje, całe zaplecze – i demokratycznie rządzą, rywalizując z ludźmi, którzy nic o nich nie wiedzą. Stąd zresztą wzięło się takie hasło, którym sobie opatrzyłem tę powieść, mianowicie „Wampiry polskiej polityki”. Książka opowiada o kampanii wyborczej i... jednym z wampirów, który ma dosyć tego, że wampiry nie piją już krwi, zadowalając się preparatami krwiopochodnymi, i w ogóle tak odeszły od tradycji, że właściwie niczym się już nie różnią od ludzi, kiedyś ich ofiar. Hrabia Jerzy Ponimirski (nazwisko nieprzypadkowe, zaznaczę) postanawia zrobić coming out...
Jak to u mnie, książka jest utrzymana w lekkiej konwencji, ma się dać czytać z przyjemnością, ale w gruncie rzeczy wzięła się z mojej niezgody na to, co fundują nam politycy wszystkich właściwie formacji. Bo wiesz, nie ma co kłamać: ja się mam za świadomego wyborcę, który akurat dorastając trafił na sytuację, w której wybory zaczęły być faktycznie demokratyczne, mieć znaczenie. I cóż mi z tego, skoro po dwóch dekadach z goryczą stwierdzam, że nie mam na kogo głosować, bo ten to drań, tamten idiota, ten fanatyk, a inny wreszcie bezwolne narzędzie w rękach szefostwa partii? Zderzyłem się ze ścianą, już nawet nie z sytuacją wyboru mniejszego zła. No to napisałem swoje votum separatum. Nie sądzę, żeby jakiegoś polityka to ruszyło, ale uważam, że to hasło, czyli „wampiry polskiej polityki”, naprawdę można przykleić klasie politycznej, bo oni wysysają z nas co tylko się da, w zamian nie dając nic.
Oczywiście, ta powieść stara się być literaturą, nie chodzi tylko o doraźną publicystykę, stąd nie jest to opisanie rzeczywistości w skali 1:1, nie zgadzają się nazwy partii, postacie, a główny wątek jest bardziej uniwersalny, bo dotyka kwestii, ile w nas powinno być poszanowania tradycji, a ile zgody na pewną pragmatykę odpowiadającą współczesności... Ale do tych rozważań w takim kontekście zmusili mnie nasi politycy. W pewnym sensie mógłbym im za to podziękować...
MP: Czy po napisaniu „Krew nie woda” pracujesz nad jakimiś powieściami? Jak wyglądają Twoje literackie plany na przyszłość?
RP: Cały czas mam coś w głowie, w notatkach, w pisaniu. Bycie pisarzem to stan ducha, ciągle
się o myśli o jakimś tekście... Najbliżej chyba jest kolejna książka dla młodzieży, opowiadająca o pewnym miejscu i bardzo skomplikowanych relacjach dwóch dziewczyn, z których starsza wpędza młodszą w toksyczne relacje. No i pracuję nad książką dla dorosłych, przedstawiającą pewien problem obyczajowy z punktu widzenia mężczyzny, bo dotąd wszystkie książki, które go poruszały, były pisane przez kobiety dla kobiet, a przecież w życiu są zwykle dwie strony i dwie płcie ze swoimi odmiennymi doświadczeniami oraz postrzeganiem świata. Tyle że ta druga książka jeszcze jest w powijakach, na razie co napiszę, to wyrzucam, nie umiem znaleźć stylu opowieści, choć dobrze wiem, co tam ma być, co się wydarzy. Szukam języka, sposobu opowieści.
MP: Romku, na Twoim profilu FB w galerii masz zdjęcia pięknego czarnego pudla, czy to właśnie on jest bohaterem okładki „Póki pies nas nie rozłączy”?
RP: Tak, piękny, mądry i żeby jeszcze był bogaty (ten pudel)... Na okładce jest inny pudeł, ale mordka w mordkę taki sam, po prostu rasowy, czy jak mówią hodowcy, rodowodowy pudel. Patrzysz na tę mordkę i myślisz sobie, że to niewinne stworzenie zasługuje na chwilę przytulenia czy pogłaskanie, a tymczasem on zastanawia się, jak cię namówić do nakarmienia go smakołykami czy wyciągnięcia na spacer. A gdyby potrzebował twojego portfela, to by się
zastanawiał nad wyciągnięciem ci go z kieszeni. Okładka jest świetna i odpowiada treści: wbrew pozorom to nie jest książka o ludziach, tylko o tym, jak ich związek – w pewnym sensie – spaja pies. Takie małe kudłate stworzenie, które ich ratuje :)
MP: Szukając informacji o Tobie można dowiedzieć się, że jesteś fanem Monty Pythona. Masz swój ulubiony skecz lub film tej grupy? I którego z Pythonów lubisz najbardziej?
RP: Uwielbiam ten typ poczucia humoru, odjechany z pozoru, ale w bardzo bliskim kontakcie z rzeczywistością. Lubię Pythonów jako zjawisko, ciężko by mi było wybrać jeden skecz, bo to i latająca Inkwizycja, i Ministerstwo Głupich Kroków, ale i skecz o tym, że rozmowa jest niesmaczna. I dużo o ogłupiających nas mediach – co uważam za niezwykle prorocze. No i filmy. Z jednej strony „Żywot Briana”, ale z drugiej „Sens życia”. A co z „Rybka zwana Wandą” czy „Lemur zwany Rollo”, gdzie też Pythoni maczali palce? Co z filmami Gilliama? Nie umiem więc wybrać ani tego najlepszego spośród nich, ani jednego dzieła... chociaż może wybrałbym jako metaforę fragment „Sensu życia”, ten z listkiem miętowej czekolady, bo ta żarłoczna zachłanność doskwiera nam coraz wyraźniej, a finał może wyglądać tak jak w filmie :)
MP: Jesteś podobno również kibicem NBA. Której drużynie kibicujesz? A może sam czasem też grasz?
RP: Od dawna jestem już tylko namiętnym oglądaczem, śledzę statystyki, podczytuję parę fachowych stron... Lubię koszykówkę, szczególnie w wydaniu NBA, ze względu na stopień
skomplikowania, te wszystkie zagrywki taktyczne, akcje, gdy do końca meczu zostały dwie sekundy, drużyna przegrywa dwoma punktami i nagle ktoś rzuca beaterbuzzera, trójkę – i finito, dziękujemy bardzo, mecz wygrany jednym punktem.
A komu kibicuję? Tym, którzy pracują, nie cenię fuksiarzy. Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, bardzo mi imponuje praca, którą włożył Marcin Gortat, żeby przejść drogę do cenionego zawodnika w tej najlepszej lidze świata. Z tego powodu trzymam kciuki za Washington Wizards (i boleję, że odszedł ze składu Paul Pierce, podobny walczak). Ale w tym sezonie chciałem mistrzostwa dla Golden State Warriors, bo cenię pracę zespołową, a oni byli najlepsi. Jasne, możesz mieć w zespole cyborga, takiego LeBrona Jamesa czy Athony’ego Davisa, ale wolę zespoły jak teraz Warriors, a wcześniej San Antonio Spurs, gdzie poza gwiazdami jest mnóstwo równie dobrych zawodników. Kiedy zaczynałem oglądać koszykówkę NBA, Chicago z Jordanem czy Knicks z Ewingiem to były zespoły właśnie z ikonami, ale za ich plecami można wymienić mnóstwo równie utalentowanych zawodników. Zresztą, weź największe triumfy wspomnianego Chicago. Grali systemem „trójkątów” – to jest gra oparta nie na tym, że gwiazda ma wygrać mecz, tylko na szukaniu najlepiej ustawionego zawodnika.
Już kończę przynudzać, ale lubię, naprawdę lubię NBA.
MP: Na koniec muszę nawiązać do nazwy bloga. Lubisz pająki? A może również się nimi interesujesz i masz swojego ulubionego?
RP: Bardzo lubię obserwować przyrodę, niejeden raz zdarzyło mi się obserwować także pająki.
Przyglądam się ich sieciom, czasem z zachwytem. Nie uważam, że to złe stworzenia, wręcz przeciwnie :) ulubionego nie mam, ale pewnie tylko z braku czasu nie poświęciłem im zbyt wiele uwagi.
MP: Czy myślisz, że pająk lub skorpion byłby dobrym, głównym bohaterem książki?
RP: Taki prawdziwy? W fantastyce zdarzały się opowieści z pajęczakami czy innymi owadami w roli głównej, choć to rzadkość, i raczej wtedy przedstawiane są w negatywnym świetle... Chociaż jest genialne opowiadanie Alistaira Reynoldsa „Poza konstelacją Orła” w jednym z tomów „Kroków w nieznane”, gdzie... A nie, to już musisz sam przeczytać, warto.
Dziękuję za rozmowę.
Kolejne pytania pochodzą od zaprzyjaźnionej fanki Romualda Pawlaka - Magdaleny Barwińskiej z bloga „Książkowe wyliczanki”.
MB: Do tej pory miałam okazję czytać trzy Pana książki, z gatunku fantastyki i obyczaju. Co skłoniło Pana do pisania w tak różnych gatunkach literackich?
RP: Chyba każdy autor ma od czasu do czasu ochotę na zmianę, rozwija się. U mnie jest to droga dosyć naturalna: od czytelnika fantastyki, który zaczął pisać fantastykę, przez literaturę dla dzieci, gdzie pierwsza książka też zawiera spory pierwiastek fantastyki, do jej odrzucenia – to znaczy, fantastyki. Na chwilę, ale sprawdzenia, jak pewne tematy funkcjonują bez tej obudowy. U mnie jest to o tyle ważne, że ja piszę „tematami”. Mając pewną swobodę poruszania się w kilku gatunkach, dopasowuję formę do treści. Czasem może wynik mnie nie zadowala, zdarza się, ale jednak nie wciskam fantastyki tam, gdzie to nie ma wielkiego sensu, i
odwrotnie. Stąd wrażenie, że piszę w wielu gatunkach. Tak naprawdę, gdy odsunąć na bok te gatunki, okaże się, że piszę w charakterystyczny sposób, poruszam i rozwijam podobne tematy, mam po prostu swój image, który trudno uchwycić tylko przez fakt, że pozornie to twórczość od Sasa do lasa. Mnie jednak z tym jest dobrze. Może to niewygodne z marketingowego punktu widzenia, ale za to ciekawe z punktu widzenia autora, bo nie nudzę się podczas pisania.
MB: Ostatnią lekturą, którą miałam okazję czytać, była książka „Póki nas pies nie rozłączy”. Czy historia tam zawarta jest w jakiś sposób oparta na wydarzeniach z prawdziwego życia?
RP: Książki obyczajowe niemal zawsze wychodzą od realnego życia, ta nie jest wyjątkiem. Cóż więc w niej jest prawdziwego? Przede wszystkim – pies, większość przygód Egona to tak naprawdę historie, które (może w nieco łagodniejszej wersji) przydarzyły się mojemu psu. Mnóstwo spostrzeżeń obyczajowych typu istnienie Stowarzyszenia Psiarzy Polskich, czyli ludzi, którzy nigdy by do siebie nie zagadali, gdyby nie spotkanie na spacerze z psem – to jest rzeczywistość, widzę to każdego dnia.
Natomiast podstawowy problem poruszony w tej książce, czyli trudność życia w związku z pewnym przebiegiem, to raczej kwestia obserwacji. Media lansują cukierkowe obrazki, landszafty, w których wszyscy są szczęśliwi, nie mają wątpliwości, chyba że są celebrytami, bo u tych to nawet lepiej, kiedy pojawiają się skandale. Mamy więc rozdźwięk, lansowany obraz z trudem przystaje do rzeczywistości, w której porozumienie z drugim człowiekiem, zaakceptowanie jego odmienności, jest zwyczajnie trudne. Jest to więc książka, w której starałem się opisać pewien problem.
Uwielbiam literaturę dziecięcą, a ten wywiad jest baaaardzo ciekawy i interesujący! ;)
OdpowiedzUsuń