poniedziałek, 2 maja 2016

Wywiad z Marcinem Przybyłkiem o transhumanizmie i nie tylko!

Marcin na tegorocznym Pyrkonie
Tym razem, na moment do pajęczyny wpadł Marcin Przybyłek. Jeden z czołowych transhumanistów w polskiej literaturze. Znany jest On głównie ze swoich książek z serii Gamedec. O Marcinie, równie głośno zrobiło się przy zapowiedziach najnowszej książki "Orzeł Biały", w której i ja mam swoją małą rolę jako "Major Podgrudny. Dowódca oddziału Stalowy Sokół". 

Lecz pytań do tego wywiadu nie tworzyłem sam, pomagała mi największa fanka i pomocnica Marcina - Ewelina Wiechucka, o której można napisać: mająca dwadzieścia pięć lat na karku miłośniczka kawy, uzależniona od rękodzieła, książek i koralików. 

A teraz nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do wywiadu:

Mariusz Podgrudny: Kim prywatnie jest Marcin Przybyłek? 

Marcin Sergiusz Przybyłek: Obecnie człowiekiem żyjącym z oszczędności i szukającym sposobu, by utrzymać rodzinę tak, jak to miało miejsce przez ostatnich kilka lat. Niestety, moi dotychczasowi zleceniodawcy przestali prosić o szkolenia. Nastąpiło typowe dla tego zawodu szkoleniowe wysycenie moich starych klientów, a ja nie mam siły szukać kolejnych. Wykonuję teraz bardzo duży krok w kierunku utrzymywania się z twórczości. Nie jest to proste. Nie stoją za mną żadne organizacje, żadne kluby ani koledzy, którzy wsparli by mnie swoim nazwiskiem. Jestem sam (o fanach wypowiem się przy okazji pytania o nich, bo widzę, że jest), a wielu moich książek nie można już kupić, bo się wyprzedały. Nadzieja zatem, że utrzymam się z pisania / kreowania jest karkołomna. Ale mam kilka torped w zanadrzu. Za chwilę o nich napiszę, jednak wracając do pytania…

Z wykształcenia oczywiście jestem lekarzem, ale nigdy nie pracowałem w białym kitlu. To nie dla mnie. Zawód, który dawał mi dotąd sensowne pieniądze, czyli trener biznesowy, zmuszał mnie do nieustannego edukowania się w dziedzinie psychologii, więc ten obszar wiedzy znam w miarę nieźle. Filozofujące zacięcie powoduje, że nie stronię od filozofii (wręcz jestem filozofem), a zamiłowanie do fizyki skłania mnie do regularnego odświeżania swojej wiedzy na ten temat. Mam żonę Anię, córeczkę Kalinę (14 lat), obie śliczne. Mieszkam w domu z ogrodem, w Chotomowie. Mamy dwa samochody: jeden mój i jeden Ani. Wiernym towarzyszem naszych wzlotów i upadków jest pies Majki, maltańczyk, który od kilku lat ze mną „pracuje”. Teraz też dzielnie leży na fotelu obok mnie i podsypia. On właśnie w ten sposób zarabia na chleb.

Wracając do wątku torped, gdy zdarza mi się pomyśleć o swojej skromnej osobie w ostatniej dobie, wyobrażam sobie siebie jako wielki kosmiczny pancernik toczący ostatni bój z przeważającą flotą wroga. Walka wygląda na przegraną. Kadłub w wielu miejscach się rozhermetyzował, wydobywają się z niego płomienie, para i powietrze, uszkodzone są silniki (przyplątała mi się „choroba przeciążeniowo-zwyrodnieniowa” prawego barku, co mocno ogranicza moją mobilność) i wszystko wskazuje na to, że pancernik ten bitwy nie może wygrać. Jednak dzielna załoga zachowała na ostatnią chwilę trzy torpedy o olbrzymiej sile. Jeśli nie zboczą z toru, jeśli trafią w cele, kto wie, może losy tej bitwy jeszcze się odwrócą? Torpedami tymi są trzy powieści, które ostatnio napisałem. Pierwsza to „Gamedec. Obrazki z Imperium”. Recenzje zbiera znakomite i chyba słusznie, bo to świetna powieść. Zasłużyła na docenienie. Jak na razie pocisk ten ominął jeden cel: elektorzy do nagrody im. Jerzego Żuławskiego nie dostrzegli jej wspaniałości i nominowali inne tytuły.
Zobaczymy, jak będzie z nagrodą im. Janusza Zajdla. Taka nagroda mogłaby ocalić mój pancernik przed przegraną… Druga torpeda właśnie szykuje się do odpalenia. To powieść „Orzeł Biały”. W jej przypadku liczę po prostu na popularność. Książka została tak napisana, by wzbudzać sympatię, by chciało się ją czytać, by ludzie ją sobie polecali, by podniecała, ekscytowała, bawiła. Zobaczymy, kiedy zostanie wystrzelona (wydawnictwo mówi, że przed Polconem) i w jak duży trafi cel. Trzecią torpedą jest bodaj moja najważniejsza powieść, czyli „Symfonia życia”. Mało do tej pory mówiłem o tej pozycji, bo trudno jest opowiadać o czymś, czego nikt jeszcze nie czytał i nie widział. Czekam w tej chwili na odpowiedź wydawnictwa. Jeśli będzie pozytywna, liczę na to, że pocisk ten zniszczy wiele ugrupowań wrogich statków i pomoże mi wygrać tę beznadziejną bitwę.

Załoga pancernika MS Przybyłek chowa w tajemnicy jeszcze trzy superbronie. Ale ich przeznaczenie i budowa są tak tajne, że nie wolno mi o nich na razie mówić.

Tak więc, wracając do pytania, kim prywatnie jest Marcin S. Przybyłek? Gościem, który ma kłopoty ze snem, bo lęk nie pozwala mu pogrążyć się w błogostanie i gdy budzi się o drugiej, trzeciej w nocy, nie może potem zasnąć, a niepokój rozbija jego myśli na niezrozumiały gąszcz skojarzeniowych wiązek, gościem, który walczy ze zmęczeniem i każdego dnia wyrywa kilka godzin skupienia, by znowu stanąć do boju. Kimś, kto z niechęcią zagląda do materiałów szkoleniowych i zastanawia się, co zaproponować klientom, by zechcieli edukować swoich pracowników. Edukacja jest rzeczą niezbędną w wielkich firmach, ale często menadżerowie dowiadują się o tym, gdy jest za późno. Nie mam już sił, by ich o tym przekonywać. Gościem wreszcie, który miota się między uczuciami nadziei i skrzętnie ukrywanej trwogi, gdy patrzy w przyszłość.
Marcin z Davidem Weberem

MP: Skąd się wzięło Twoje zainteresowanie Transhumanizmem?

MSP: To jest ciekawe pytanie. Mam wrażenie, że rzeczywistość człowieka zawsze jest bardziej płynna, ciekawsza i naturalniejsza przed momentem, w którym powstaje pojęcie, które część tej rzeczywistości zamknie w klatkę definicji. Dopóki nie znałem pojęcia „transhumanizm”, po prostu opisywałem swoje wizje, rozwijałem opowieść zgodnie z twórczą zasadą dedukcji: jeśli „a”, to „b”, a skoro „b”, to „c”… i tak dalej. Wynalazki, które opisywałem wynikały, jak mi się wydawało, z potrzeb, które w sobie definiowałem, jednym słowem stanowiły logiczny wynik tego, czego ludzie będą chcieli w przyszłości. Człowiek od wieków dąży dalej, chce lepiej, piękniej, głębiej. Przekracza swoje ograniczenia biologiczne, wzbogaca swoje spostrzeganie, ożywia sny. To jest naturalna cecha
wizjonerów, ludzi, którzy są w jakiś sposób nietuzinkowi. Oni przecież popychają do przodu nasz rodzaj.

Potem dowiedziałem się, że sporo z tych zjawisk jest zapisanych w pojęciu „transhumanizm”. W konsekwencji całkiem niedawno dowiedziałem się, że jestem transhumanistą. Przypomina mi się tu scena z (takiej sobie) powieści „Świat według Garpa”, gdy matka głównego bohatera (pisarka) jest zapytana na pewnym zebraniu, czy jest feministką. Odczuwa zdziwienie, bo słyszy ten termin pierwszy raz, ale odpowiada, że jeśli to, co jest zawarte w jej powieści zawiera treści feministyczne, to chyba tak, jest feministką. Mógłbym odpowiedzieć w ten sam sposób: jeśli to, co opisuję, jest transhumanistyczne, to tak, jestem transhumanistą, ale to nie ja interesuję się transhumanizmem, ale transhumanizm interesuje się mną, zupełnie tak, jak to służby współpracowały z panem Wałęsą, a nie on z nimi.

I wracając do pytania, od zawsze fascynował mnie rozwój ludzkości i ludzkich możliwości. Od zawsze marzyłem o tym, by człowiek mógł latać, żyć wiecznie, mieć dodatkowe zmysły, mógł istnieć w zmyślonych (wirtualnych) krainach. To były zawsze moje tęsknoty. Myślę więc, że byłem transhumanistą „all my life”, jak powiedziałby mały Anakin Skywalker.

MP: Marcinie, kiedy w Polskiej literaturze pojawił się transhumanizm i kto jest jego ojcem?

MSP: O, to pytanie do literaturoznawców. Pan Twardowski znalazł się na Księżycu. Czy nie była to próba przekroczenia tego, co ludzkie? Ten sam pan, korzystając z piekielnych energii dokonywał rzeczy, które jego współczesnym wydawały się nienaturalne, „magiczne”. Wszyscy dzisiaj wiedzą, że po prostu korzystał z nowoczesnych technologii. W „Dziadach” mamy kontakt z istotą wielowymiarową, czyli bogiem (marny kontakt, bo bóg milczy), oraz jego przeciwnikiem, diabłem. Prus w „Lalce” opisuje Wokulskiego zafascynowanego ideą budowania statków powietrznych z metalu lżejszego od powietrza. Żeromski opisuje szklane domy. Gdzie jest granica między „bajką” a „podejściem naukowym”? Gdzie jest granica między metaforą, a wizją poważną? Żuławski opisywał już całkiem transhumanistyczne rzeczy, ale widzisz, jest tutaj problem definicji. Bo jeśli transhumanizm oznacza przekraczanie ludzkich możliwości, to każdy człowiek lecący samolotem jest już trochę „trans”, każdy człowiek noszący rozrusznik serca, zażywający insulinę, leczący jaskrę jest już trochę „trans”, zatem także Marek, który u Żuławskiego poleciał na Księżyc.

A może jest jakiś „prawdziwy” transhumanizm, taki, który, gdy go zobaczymy, wywołuje reakcję: „to jest to!”? Wydaje mi się, że nie. I naprawdę nie chciałbym tu rzucać opinii: „pierwszym był Boruń”, czy „pierwszym był Trepka”, bo za słabo pamiętam dzieła polskich wczesnych pisarzy sf. Chciałbym, ale nie potrafię.

Mogę Ci powiedzieć za to, kto dla mnie był pierwszym. Lem. Konkretnie opowiadanie, w którym
Ijon Tichy spotyka profesora Corcorana i jego skrzynie. W skrzyniach tych tkwiły mózgi, które nie miały pojęcia, że tkwią w skrzyniach. Wydawało im się, że spoczywają w mózgoczaszkach normalnych ludzi i wiodą zwykłe życie. To opowiadanie było dla mnie bardzo ważne. Właśnie „trans”. Pokazało, że kluczem do wszystkiego jest mózg i psyche w nim tkwiąca. Tam jest tajemnica tajemnic.

MP: O Twojej książce "Orzeł Biały" wiemy już całkiem sporo, ale czy możesz zdradzić czytelnikom o czym jest i skąd wziąłeś na nią pomysł?

MSP: Najpierw wpadłem na pomysł stworzenia nowego godła Polski. To nasze nie podoba mi się. Orzeł wywala ozór, jego heraldyczna forma jest za mało agresywna, za mało dumna. Nie identyfikuję się z nim. Zacząłem więc szukać grafika, który podejmie wyzwanie, który powie: dobra, Marcin, namaluję nowe godło Polski. Kilku wymówiło się brakiem czasu, kilku zlękło się tematu. Dopiero Łukasz „Ortheza” Matuszek powiedział: „Dlaczego nie?”. Moje wyobrażenia na początku były inne, ale Łukasz w końcu przekonał mnie do wizji kanciastej i takiej, jaką dzisiaj już wszyscy znają. Oczywiście była to współpraca i kilka pomysłów wyszło z mojej głowy. Zawsze tak jest i graficy są już przyzwyczajeni do kooperacji ze strasznym Marcinem. Potem miał być hymn. W głowie miałem gotowy projekt artystyczny: teledysk z hymnem wygrywanym na bębnach, potężnym, dumnym, w tle godło, na pierwszym planie ja, półnagi, walący w kotły i śpiewający… Porywające, prawda? No, niestety, mój przyjaciel kompozytor, Robert Letkiewicz, hymnu wciąż nie przerobił twierdząc, że „nic się z nim zrobić nie da”. Proponuje przerobienie Roty. W tym sęk, że ja chciałem hymn…

Gdy powstał już obraz, pomyślałem: „Choroba, a gdyby tak zrobić powieść pasującą do tego dzieła? Taką „ku serc pokrzepieniu, opisującą niezłomnych, polskich bohaterów stawiających czoła straszliwemu losowi? Bohaterów z tytanu i stali, archetypowych, nieco komiksowych, ale takich, z którymi czytelnik by się identyfikował?” Przypomniałem sobie wtedy pomysł, który od dawna już mi kiełkował w głowie, a był to pomysł postapokaliptyczny: ludzkość zażywa preparat na nieśmiertelność i mutuje. Ludzie, którzy nie wzięli leku walczą o przetrwanie. Pierwotnie była to idea „zzombifikowana”, ale ja za bardzo nie lubię zombich. W ogóle ich nie lubię. Brzydkie i głupie to jakieś takie. Gdy zadzwonili do mnie (kilka lat temu) ludzie z Techlandu i poprosili o powieść do gry „Dying light”, powiedziałem, że pomysł jest, ale czasu nie ma. Dzisiaj pluję sobie w brodę, że nie powiedziałem „tak” (chociaż de facto czasu nie miałem. Byłem zawalony szkoleniami), ale gdybym powiedział, że powieść napiszę, nie byłoby dzisiaj „Orła…”. Pomysł przerobiłem – zamiast zombich mamy Orki (o wiele sympatyczniejsze i przede wszystkim komunikatywne), a ostatnią kolebką ludzkości jest Polska, która „nierządem stoi”. Skąd zielony kolor Engelsów? Od chlorokruoryny, zielonego białka wiążącego tlen. Odpowiednika hemoglobiny, występującego np. u wieloszczetów. N-Gen, czyli lek na nieśmiertelność został wypracowany w oparciu o badania nad topolą osikową (organizmem nieśmiertelnym) i innymi organizmami, między innymi zielonokrwistymi wieloszczetami. I tak powstała mutacja zmieniająca między innymi kolor skóry, rozdymająca szczęki, dłonie i stopy (to tak zwana akromegalia) i powodująca rzeczywistą nieśmiertelność oraz łatwość regeneracji. I inne jeszcze efekty uboczne, na przykład zmianę budowy ciała migdałowatego w mózgu, czego wynikiem jest zamiłowanie do przemocy. Wszystko brzmi to mocno naukowo, a
przecież książka jest wesoła i lekka.

No, ale jakąś sensowną podbudowę ta w sumie niewiarygodna opowieść musiała mieć.

Potem przyszło mi do głowy, że skoro powieść ma być patriotyczna z przymrużeniem oka, to trzeba ten patriotyzm zrobić „po mojemu”, bo na pewno nie po katolicku. Zatem powrót do pogaństwa, do wierzeń słowiańskich. To jest „cool”. Tak powstała idea nazwania wszystkich pojazdów i broni imionami naszych dawnych bogów, idea zmian pewnych związków frazeologicznych, na przykład za miast „rany boskie!”, „rany Swaroga!” i tak dalej. Żeby było rdzennie, Lechicko. Wtedy przypomniałem sobie o symbolach słowiańskich – kołowrocie, rękach boga i innych fantastycznych wzorach.

I tak krok po kroku klarowała się wizja.

W międzyczasie zacząłem pisać. I nagle przypomniała mi się akcja Roberta Szmidta z werbunkiem ludzi do „Szczurów Wrocławia”… Ale tego dotyczy następne pytanie, więc przechodzę do niego…

MP: Skąd zaczerpnąłeś pomysł na bohaterów książki "Orzeł Biały"? Inspirowałeś się "Szczurami Wrocławia" Roberta Szmidta?

MSP: Tak. Samej powieści nie czytałem, ale z zainteresowaniem obserwowałem, jak pomysł Roberta się rozwija. Bardzo mi się to podobało. I użyłem tego samego patentu z pewną modyfikacją: poprosiłem czytelników o opis, historię swoich postaci, które w wielu przypadkach uwzględniłem, a poza tym wielu z tych osób nie uśmierciłem, co, przyznaj, jest sporą modyfikacją.

Robert zachował się fantastycznie. Nie tylko nie obraził się za klonowanie jego idei, ale sam chętnie i z poczuciem humoru zgłosił się na bohatera „Orła…”. I to na Orka! Ochoczo pochwyciłem ten pomysł i zafundowałem Robertowi Szmidtowi, UberWunderowi, jazdę bez trzymanki.

Pomysły, jakie zgłosili mi czytelnicy często były tak inspirujące, że w zasadzie same ułożyły opowieść. Wystarczyło je odpowiednio spleść. Oczywiście robota była katorżnicza. Jak ułożyć w spójną historię przygodową tyle wątków? Mam nadzieję, że mi się udało. I podkreślę to jeszcze raz: nie byłoby tak fajnej (mam nadzieję) książki, gdyby nie Wasze pomysły.
Marcin zawsze ma pełną salę słuchaczy

MP: Skąd czerpiesz swoje inspiracje? Czy jako autor, ze sporym dorobkiem masz dalej swoich idoli?

MSP: Zewsząd. Z filmów, z koloru nieba, z komiksów, książek beletrystycznych, naukowych… Najbardziej inspirujące filmy to te z przekazem, z głębszą historią, wzruszające. Dlatego o wiele bardziej „Thor” niż „Deadpool”, o wiele bardziej „Wielkie piękno” niż „Idioci”. Czasami mam
wrażenie, że pisarz to wielka maszyna do twórczego przetwarzania rzeczywistości i jednocześnie aparat nieustannie generujący historie. W mojej głowie non stop powstają obrazy scen, wydarzeń, widzę i słyszę dialogi. Non stop.

A ostatecznie – w trakcie pisania powieści zawsze jest jeden szczególny moment. Moment, w którym dostrzegam, że w historii jest jakiś brak. Brak czegoś szczególnego, tak jakby w koronie brakowało w centralnym miejscu klejnotu. Szukam tej iskry, zastanawiam się, jakim elementem, jakim zabiegiem fabularnym spowodować, żeby powieść zaczęła błyszczeć. Szukam. Zastanawiam się. Staram się zetknąć różne wątki, powiązać je. I w pewnym momencie wykrzykuję: „Jestem genialny!”. Dzieje się to wtedy, gdy znajduję ten sposób. Dopiero wtedy powieść zaczyna naprawdę żyć. Jak dotąd intuicja i twórcze myślenie mnie nie zawiodło i zawsze udaje mi się taki element wygenerować. Z tego punktu widzenia patrząc, inspiruję również sam siebie…

Ewelina Wiechucka: Muzyka, którą zaprezentowałeś na tegorocznym Pyrkonie była wspaniała. Jest Twoim natchnieniem? Czy ona potrafi Ci pomóc pisać, a może daje Ci inspiracje? 

MSP: Eee… nie pamiętam, jaką muzykę prezentowałem na tegorocznym Pyrkonie, co bardzo źle świadczy o mojej pamięci, ale tak, jest ważna i inspirująca (MP: Marcin zapomniał o piosence Woodkid - "Run Boy Run"). Nie zawsze mogę pisać ze słuchawkami na uszach (czasami mnie to rozprasza), ale od czasu do czasu to robię i efekty są wyraźne. Dlaczego na przykład początek „Obrazków z Imperium” jest nostalgiczny? Przyczyną jest muzyka, której wtedy słuchałem. Bardzo potrzebuję odpowiednich symboli brzmieniowych, gdy opisuję militarne starcia. Aby wejść w odpowiedni bojowy, nastrój, potrzebuję pozytywnych, energetycznych akordów. Tak też tworzyłem batalistyczne sceny w ostatniej powieści „Orzeł Biały”.

Gdy słucham muzyki, także widzę historie, czasami opowiadające o życiu, o zwycięstwach, porażkach, przygodach. No cóż, mam wrażenie, że właśnie tym jest muzyka – brzmieniową opowieścią.

EW: Jaką rolę w życiu ciebie-pisarza odgrywają czytelnicy i fani? 

MSP: Ratują mi życie. Obraz medialny mojej skromnej osoby jest zawsze uśmiechnięty, pełen energii, optymistyczny. Prawda jest jednak inna – bardzo często czuję zmęczenie, a nierzadko opadają mi ręce. Owszem, mam w sobie siłę, która powoduje, że wstaję po każdej porażce, ale to właśnie oni – Fani – wielokrotnie przywracali mi wiarę, że to, co robię, ma sens. Czasami pisałem do nich i prosiłem: „Przypomnij mi, po co ja piszę?” i wtedy padały słowa, które wlewały w moje serce cudowną otuchę.

Mam wrażenie, że piszę dość „wysoko”. To nie jest literatura „zajebista”, jak powiedzieliby miłośnicy niektórych moich konkurentów. Trudniej czasami coś wyrazić i trudniej znaleźć ludzi, którzy odbierają na tych samych falach. Moi fani to potrafią. Jestem z nich cholernie dumny. To jest po prostu skarb. Myślę, że takich, jakich mam ja, nie ma żaden inny polski pisarz, chociaż może dysponować większą widownię. U mnie liczy się jakość. Nie ilość.

EW: "Obrazki z Imperium" są na chwilę obecną, ukoronowaniem sagi o Gamedecu. Nie tęsknisz za Torkilem i resztą bohaterów? Na pewno, przez te kilkanaście lat musiałeś się jakoś z nimi zżyć. 

MSP: Tęsknię. I wierzę w to, że wrócę do ich przygód. Do wczesnego Torkila (z opowiadań) i do późnego, który z Tellem, Nexusem i Laurusem rozgryzać będzie tajemnicę Warui, zmagać się ze Shizmą, Ruchem Wolnej Woli, poznawać zagadkę Strażnika i Whali.

Myślę też o spin-offach. Np. przygodach jakiegoś Out-Rangera… Ale to by było kolejne duże przedsięwzięcie…

EW: Dla wielu osób, szczególnie młodych, jesteś autorytetem. Czy często dostajesz pytania o rady, co oni mają zrobić w życiu, jaką ważną decyzję podjąć?

MSP: Nie tak często, ale zdarza się. Czasami pytania są zaskakujące, dotyczą różnych dziedzin – fizyki, matematyki, psychologii, jestem traktowany jak omnibus. Czasem to prostsze rzeczy, a czasem złożone jak życie. Ostatnio na przykład pewna para fanów oświadczyła mi, że zbliżyła ich do siebie moja twórczość. No, to jest dopiero odpowiedzialność!

EW: Marcinie, zdajesz sobie sprawę, że zmieniasz postrzeganie rozmówców i słuchaczy prelekcji? Zaszczepiasz u nich "heksony", które po spotkaniu zaczynają rosnąć, dojrzewać i pozytywnie wpływać na ich postrzeganie świata. Zmieniasz ich, a to przecież wielka odpowiedzialność. 

MSP: Tak. Czasami sobie o tym przypominam. Ostatnio otrzymałem list od osoby, która uczestniczyła w spotkaniu autorskim podczas ostatniego Pyrkonu. Dziękowała mi za streszczenie teorii orientacji temporalnych, a zwłaszcza za opowieść, czym jest negatywna przeszłość, co robi z człowiekiem i jak można przeinterpretować negatywne wydarzenia z dzieciństwa. Osoba ta miała przeszłość, jak wielu innych ludzi, mocno nieciekawą i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Moja prelekcja pomogła jej wykonać pierwszy krok w stronę przekroczenia tamtych urazów.

To był przykład mroczniejszy, ale są też jaśniejsze. Zawsze staram się w prelekcjach mówić nie tylko o teoriach i zjawiskach odległych, ale i o życiu. O mechanizmach, które nim rządzą. O pojęciach, które pozwalają lepiej zrozumieć siebie i innych. Uważam to za swój obowiązek. Wiele lat temu podobną wiedzę przekazywał mi prof. Tadeusz Kobierzycki na bardziej sformalizowanych seminariach, prelekcjach i dyskusjach. Dzisiaj ja to robię na konwentach. Formuła się zmieniła, obecność nie jest obowiązkowa (za czasów Studenckiej Szkoły Higieny Psychicznej też nie była, ale wypadało być), ale wiedza jest mniej więcej ta sama – uzupełniona o to, czego dowiedziałem się sam.

MP: Czy myślisz, że Twoje pomysły z książki "Gamedec" na upiększanie osób, są realne w przyszłości?


MSP: Dążenie człowieka do upiększania się jest bodaj największą i najstarszą siłą psychiczną (oczywiście trochę żartuję). Od samego początku istnienia gatunku ludzie ozdabiali ciała, stroili się i malowali. Technologia ułatwi to wszystko. Więcej włosów, niebieskie włosy w pięć sekund, animowane paznokcie, tatuaże, trójwymiarowe iluzje, to wszystko z pewnością się ziści. I ludzie będą zachwyceni. Myślę, że wkrótce wejdziemy w erę zupełnie nowych rodzajów… jak to nazwać… technobiutyzerów?

Oczywiście kwestie wzrostu, szerokości barków i cieśni talii to już inna para kaloszy, ale i to za jakiś czas będzie możliwe. W ludziach jest po prostu za duża dążność do piękna, by mogło tego nie być.

EW: Czy jako doświadczony życiowo pisarz, jak i po prostu człowiek, masz jakieś rady dla swoich młodych czytelników? Wszakże Marcinie, jak wiem nie boisz się trudnych wyzwań.

MSP: Nosiłem się jakiś czas temu z zamiarem napisania książki „Dla Kaliny”, czyli dla mojej córki. Opisywałaby takie… „rady starego ojca”, ogólnożyciowe. I pewnie wreszcie ją napiszę. Jest wiele rzeczy, które chciałbym przekazać, odkryć, bo ludzie, których widzi się na scenie ukrywają bardzo wiele spraw, tworzą tak zwany imidż, przez co nie widać ich prawdziwych kłopotów i rozterek, a czasami dramatów. Z drugiej strony niemal wszystko, co miałbym do powiedzenia istnieje już w aforyzmach i przysłowiach.

Jedno z nich brzmi: „Każdy człowiek, którego spotykasz, toczy bitwę, o której nie masz pojęcia. Bądź miły.”. Łączy się z nim fragment wiersza Yeatsa: „Stąpaj ostrożnie, bo stąpasz po moich marzeniach”, ale on rozszerza rozumienie pierwszego przysłowia, mówi mianowicie, że obszary oddziaływań ludzkich nachodzą na siebie jak za duże koła. Gdy realizujemy swój marsz przez życie, kroczymy często (zawsze) w czyimś obszarze. Czasami zasłaniamy innego człowieka, czasami depczemy jego zamiary. Jest to zanadto widoczne, gdy do czegoś dążymy. W obszarze wspinaczek robi się ciasno na szlakach i czasami jeden spycha drugiego, by dostać się na szczyt. No cóż, wypada być w tym ostrożnym. Sęk w tym, że ostrożność nie sprzyja wspinaczce, dlatego czasami ci delikatniejsi rezygnują. Dlatego zawsze trzeba uważnie obserwować tych, którzy są na szczycie. Sprawdzić, czy przypadkiem nie mają za twardych łokci. Im dłużej żyję, tym jaśniej widzę, że niemal każda osoba u władzy, nawet na niewielkim stołku, jest w jakiś sposób podejrzana. Brzmi to paranoidalnie, ale no cóż, doświadczenie.

Inna rzecz, jaką chciałbym przekazać młodym ludziom, to aforyzm prof. K. Dąbrowskiego: „Biada przedwcześnie dojrzałym”. Nie martw się, że się powoli rozwijasz, że jesteś wiecznym dzieckiem, że nie  jesteś „dorosły”. To bardzo dobrze o tobie świadczy.

A reszta – w książce. Kiedyś.

MP: Pod koniec tego wywiadu chciałbym zapytać o coś związanego z nazwą mojego bloga. Czy lubisz pająki? Może interesujesz się nimi - jak ja - i masz swoje ulubione?

MSP: Nie interesuję się pająkami, ale mam z nimi związane pewne obserwacje. Moją ulubioną „częścią” pająka jest jego nić. Widziałem materiał utkany z przędzy sporządzonej z takiej nici. Był odporniejszy od kevlaru. Ustępował tylko materiałowi z nanorurek węglowych, ale nić z nanorurek jest mniej odporna na rozciąganie. Kamizelka kuloodporna z nici pajęczej, mundur z takiej nici byłby prawie niezniszczalny. To fascynujące.

Druga obserwacja jest nie moja. Poczynił ją Jung. Uważał, że pająk jest zwierzęciem o tyle wyjątkowym, że ma osiem nóg ułożonych symetrycznie: cztery plus cztery. Cztery według tego myśliciela było liczbą psychiki. Osiem – będąc liczbą zdwojoną – określało coś o wiele ciekawszego: jaźń. Czyli psyche plus jej podświadome „odbicie”. Stąd, jak twierdził, wzięła się wiara, że zabicie pająka przynosi pecha. Nie odbiera się życia stworzeniu, które symbolizuje psyche doskonałą.

MP: Czy uważasz, że pająk lub skorpion jest dobrą propozycją na bohatera książkowego?

MSP: Jak najbardziej. Zwłaszcza ta para. Skorpiony czasami walczą z pająkami. Zdarza się, że wygrywa skorpion, czasami górę bierze pająk. Ale nie wyobrażam sobie filmu z prawdziwymi, czy nawet komputerowo animowanymi zwierzętami. Jest zbyt wiele osób odczuwających lęk na widok tych stworzeń. Trzeba by wykreować człowieka-skorpiona (ze zdumieniem odkryłem, że oprócz „Króla Skorpiona”, który w sumie nie wiem, dlaczego tak się nazywa, nie ma takiego superbohatera), a Spidermana już mamy, chociaż to gieroj o bardzo wielu wadach koncepcyjnych, zresztą podobnie jak wielu innych superbohaterów.

No, można by spróbować od nowa. Człowiek – pająk mógłby po prostu mieć pancerz z trzema dodatkowymi rękami (dość karkołomne, no ale to tylko koncept), człowiek – skorpion zaś miałby pancerz zaopatrzony w wielki ogon wystający z pleców. Podobnych ludzi opisywałem w „Czasie silnych istot”. Należeli do kasty Śmieciarzy i zajmowali się odzyskiwaniem dóbr utraconych na Damnacie…
A na koniec zdjęcie Eweliny - Prywatnego fotografa Marcina :)

1 komentarz:

  1. Niezwykle treściwy wywiad. Zazdroszczę obcowania z tak niesamowitą postacią. Odpowiedzi mogłyby się stać niemal nowym dziełem. A pytania znów intrygujące, choć i z pewnością czasochłonne.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...